I ain't afraid to die anymore. I'd done it already.
Każdy szanujący się miłośnik kina twierdzi, że Oscary to nagroda nic nie warta, zeszła na psy i w ogóle nie warto się nimi interesować. Jednocześnie ten sam miłośnik regularnie, co roku zarywa nockę oglądając galę wręczenia złotych ludzików, żeby następnego dnia znów wieszać psy na wyborach akademii.Cóż, sam mimo świadomości, że mało dobrych produkcji zostaje docenionych, staram się przed rozdaniem obejrzeć wszystkie nominowane filmy, przynajmniej w tych najważniejszych kategoriach. Filmowa gorączka na początku każdego roku jest po prostu większa.
Czemu o tym piszę? Dlatego, że mam zamiar rozpocząć tym wpisem cykl tekstów na temat filmów nominowanych w głównej kategorii. Na pierwszy ogień idzie chyba najgłośniejszy z tych obrazów. Film, po którym DiCaprio tak bardzo liczy na statuetkę, że dla niej wdał się w walkę z niedźwiedziem, przeczołgał się półżywy kilkaset kilometrów oraz poświęcił swój wegetarianizm.
Nie mam zamiaru streszczać dokładnie fabuły filmu. Sam wybierając się na "Zjawę" nie wiedziałem o niej właściwe nic, poza tym że to inspirowana prawdziwą historią opowieść, w której akcja dzieje się w Dakocie pod koniec XIX wieku. Przedstawia głównie zmagania człowieka z naturą, napędzanego żądzą zemsty. Jeśli jakimś cudem (niemal każdy tekst o filmie zdradza prawie całą fabułę.) nie wiecie niczego więcej, to świetnie, bo nie będziecie narzekać, że film jest nudny i przewidywalny.
Napiszę to od razu, bez owijania w bawełnę. "Zjawa" to przede wszystkim widowisko, ale widowisko specyficzne. Film nie jest tak błyskotliwy i pełen ironii, jak "Birdman", ani społecznie zaangażowany jak wcześniejsze filmy Inarritu. Próżno też szukać spektakularnych bijatyk, pościgów i strzelanin. Tutaj pierwsze skrzypce gra natura, która jeszcze nigdy w kinie nie wyglądała tak majestatycznie, jak w obiektywie Lubezkiego. Zdjęcia i praca kamery to coś niesamowitego! Moje zmysły chłonęły każdy kadr, każde ujęcie niemalże z uwielbieniem. Obok dalekich planów ukazujących piękno przyrody w całej okazałości, operator często używa zbliżenia na twarze aktorów niczym w westernach Sergio Leone, skrupulatnie portretując malujące się na twarzach emocje. Muzyka, choć nie wysuwa się na pierwszy plan, doskonale
komponuje się z wydarzeniami na ekranie, podkreśla potęgę natury,
wprowadzając jednocześnie odrobinę mistycyzmu.Ciekawostką jest, że podobno "Zjawa" w całości kręcona była wyłącznie przy wykorzystaniu naturalnego oświetlenia. Właśnie, naturalizm - słowo klucz jeśli chodzi o ten obraz.
Oprócz perfekcyjnego sportretowania sił przyrody, ukazano też bardzo obrazowo ból i cierpienie człowieka napędzonego żądzą zemsty. A ta pierwotna żądza staje się motorem napędowym przetrwania. Spotkałem się z opiniami, że to dzieło o niczym. Nie mogę się z tym zgodzić. Film zdaje się stawiać pytania na temat kondycji moralnej człowieka, ale robi to, subtelnie, między wierszami. Ta surowość w obrazie zmagań i dość pesymistyczny wydźwięk całości skojarzył mi się odrobinę z twórczością Sama Peckinpaha. "Zjawa" to też w pewnym sensie brutalny, męski western i rewitalizacja kina zemsty lat 60-70. Byłoby najlepiej gdyby na tym poprzestano.
Inspiracje Inarritu sięgają jednak znacznie dalej. Postać Hugh Glassa przez cały czas nawiedzają sny i wizje, które stanowią kontrast dla surowego naturalizmu. Te metafizyczne wstawki, które od razu skojarzyłem się z kinem Mallicka czy nawet Tarkowskiego (link) są zdecydowanie najsłabszym i moim zdaniem niepotrzebnym elementem filmu. Wypadają po prostu tandetnie i pretensjonalnie, nie pasując przy tym do prostej, surowej historii.
Kolejną, ale już dużo mniejszą wadą jest może trochę nieodpowiednie rozłożenie napięcia i mocnych akcentów w filmie. Prawie na sam początek dostajemy, genialną, perfekcyjnie sfilmowaną scenę bitwy grupy traperów z plemieniem Indian. Wizualnie przepiękna, dynamiczna, dorównująca energią kultowej scenie otwierającej z "Szeregowca Ryana". Niedługo później mamy chyba najlepszą sekwencję w filmie czyli osławioną walkę z niedźwiedziem grizzly. Jeśli miałbym wybrać najlepsze sceny filmowe zeszłego roku, to na pewno znalazłaby się ona w ścisłej czołówce. Realizacyjna perfekcja.
Niestety już do końca filmu nie mamy niczego, co by jej dorównało. Jasne, dostajemy jeszcze kilka naprawdę mocnych momentów z finałem na czele, ale nic nie ma już takiej siły oddziaływania, jak wspomniane starcie z misiem.
Jak w tym wszystkim wypadli aktorzy? Czy Leo zasłużył w końcu na tego Oscara?
Prawda jest taka, że zasłużył już dawno, wieloma innymi rolami, a wcielając się w Hugh Glassa potwierdza tylko jego aktorski kunszt. Tyle, że tak naprawdę nie wykorzystuje jego całego potencjału. Problem polega na tym, że jest to rola czysto fizyczna i trudno ją ocenić. DiCaprio za wiele tu nie mówi, ale gra ciałem. Czołga się w śniegu, pływa w lodowatej wodzie, je surowe mięso, czasem cedzi coś przez zęby. Najbardziej podziwiać mogę poświęcenie aktora dla roli, bo niewątpliwe były to ekstremalnie trudne warunki pracy. Akademia lubi tego typu wyzwania, więc wszystko wskazuje na to, że Leonardo ma statuetkę w kieszeni. I dobrze, bo chłopu należało się już dawno. Zupełnie mą rolę ma Tom Hardy, grający bełkoczącego, chciwego i podłego Fitzgeralda. Napiszę tylko, że spisał się świetnie oraz po raz kolejny udowodnił jak wszechstronnym jest aktorem. Mimika, gesty, sposób mówienia - to jest świetne aktorstwo w bardziej klasycznym rozumieniu tego słowa.
Inspiracje Inarritu sięgają jednak znacznie dalej. Postać Hugh Glassa przez cały czas nawiedzają sny i wizje, które stanowią kontrast dla surowego naturalizmu. Te metafizyczne wstawki, które od razu skojarzyłem się z kinem Mallicka czy nawet Tarkowskiego (link) są zdecydowanie najsłabszym i moim zdaniem niepotrzebnym elementem filmu. Wypadają po prostu tandetnie i pretensjonalnie, nie pasując przy tym do prostej, surowej historii.
Kolejną, ale już dużo mniejszą wadą jest może trochę nieodpowiednie rozłożenie napięcia i mocnych akcentów w filmie. Prawie na sam początek dostajemy, genialną, perfekcyjnie sfilmowaną scenę bitwy grupy traperów z plemieniem Indian. Wizualnie przepiękna, dynamiczna, dorównująca energią kultowej scenie otwierającej z "Szeregowca Ryana". Niedługo później mamy chyba najlepszą sekwencję w filmie czyli osławioną walkę z niedźwiedziem grizzly. Jeśli miałbym wybrać najlepsze sceny filmowe zeszłego roku, to na pewno znalazłaby się ona w ścisłej czołówce. Realizacyjna perfekcja.
Niestety już do końca filmu nie mamy niczego, co by jej dorównało. Jasne, dostajemy jeszcze kilka naprawdę mocnych momentów z finałem na czele, ale nic nie ma już takiej siły oddziaływania, jak wspomniane starcie z misiem.
Jak w tym wszystkim wypadli aktorzy? Czy Leo zasłużył w końcu na tego Oscara?
Prawda jest taka, że zasłużył już dawno, wieloma innymi rolami, a wcielając się w Hugh Glassa potwierdza tylko jego aktorski kunszt. Tyle, że tak naprawdę nie wykorzystuje jego całego potencjału. Problem polega na tym, że jest to rola czysto fizyczna i trudno ją ocenić. DiCaprio za wiele tu nie mówi, ale gra ciałem. Czołga się w śniegu, pływa w lodowatej wodzie, je surowe mięso, czasem cedzi coś przez zęby. Najbardziej podziwiać mogę poświęcenie aktora dla roli, bo niewątpliwe były to ekstremalnie trudne warunki pracy. Akademia lubi tego typu wyzwania, więc wszystko wskazuje na to, że Leonardo ma statuetkę w kieszeni. I dobrze, bo chłopu należało się już dawno. Zupełnie mą rolę ma Tom Hardy, grający bełkoczącego, chciwego i podłego Fitzgeralda. Napiszę tylko, że spisał się świetnie oraz po raz kolejny udowodnił jak wszechstronnym jest aktorem. Mimika, gesty, sposób mówienia - to jest świetne aktorstwo w bardziej klasycznym rozumieniu tego słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz