poniedziałek, 15 lutego 2016

Deadpool (2016) reż. Tim Miller [recenzja +18]

You're probably thinking "This is a superhero movie, but that guy in the suit just turned that other guy into a fucking kebab." Surprise, this is a different kind of superhero story. 


 Deadpool. Postać, która zdążyła już obrosnąć kultem oraz idealny przykład antybohatera. Prawdziwy powiew świeżości w dość nadętym i patetycznym światku superheroes. Fani długo czekali na godny film dotyczący Wade'a Wilsona, a całkowicie nieudane wprowadzenie  tej postaci w "X-Men Geneza: Wolverine" mocno ostudził ich zapał. Swoją drogą ciekawe kto wpadł na genialny pomysł, żeby postaci, której znakiem firmowym są gadulstwo i cięte teksty zaszywać usta i robić z niego bezmyślną maszynę do zabijania?  Kiedy wydawało się, że nic godnego w tym temacie już nie powstanie, okazało się, że  grupka zapaleńców z Timem Millerem i Ryanem Reynoldsem na czele nie dała za wygraną. W końcu po wielu latach zmagań udało się zrealizować film w 100% odzwierciedlający postać głównego bohatera. Jak wypadł? Przekonująco, ale najlepiej opowie o tym sam zainteresowany...

Nareszcie! Myślałem, że już nigdy nie skończy pierdolić. Koleś chyba myśli, że zna się na kinie, ale nie wyprowadzajmy go na razie z błędu, dobra? Mam dobre serce. Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, jestem Pool, Dead Pool. Chcecie się dowiedzieć czegoś o moim filmie? Proszę bardzo - jest zajebisty. A wiecie dlaczego? Bo jest o mnie!


Nie ma co, chłopaki się postarali. Udało im się zrobić to totalnie po swojemu, wbrew tym wszystkim branżowym wypierdkom z symbolem dolara zamiast źrenic. Jeśli jesteście rodzicami i chcecie się wybrać na seans z bachorami, nie radzę. Chyba, że chcecie żeby wyrośli na takich jak ja. Jest krew cycki i żarty o kutasach. Wszystko jasne? no to przejdźmy do mięska! 


Wiecie co sądzę o tych wszystkich gniotach o przygłupach w trykotach? Ssą pałę! Wygląda na to, że typy od mojego filmu znają mnie dość dobrze, bo udało im się te uczucia zobrazować. Ryan Reynolds - naprawdę w porządku gość, oddał moją osobowość na ekranie w 200%. Gdyby nie to, że jestem wymyślony, pomyślałbym, że oglądam sam siebie. Nawet na  potrzeby spójności tego, co tu produkuje przyjmijmy od teraz, że właściwie gram sam siebie. Skoro nie istnieję, jest w tym nawet jakaś pokrętna logika.
Razem z reżyserem i scenarzystami łamią schemat, gdzie tylko się da. Na pewno wiecie, że w dupie mam ratowanie świata, żaden ze mnie harcerzyk. Lubię spuścić konkretny wpierdol kilku draniom, a jeszcze bardziej kiedy mam z tego profity. A już najbardziej, kiedy próbują mnie przechytrzyć! Nie wiedzą z kim zadzierają. To, że przy tym morda mi się nie zamyka i jak beznadziejna by nie była sytuacja, rzucam bezpośrednio do was błyskotliwymi aluzjami do tego całego popkulturowego śmietnika oraz niewybrednymi żartami o ruchaniu jest częścią tego kim jestem. Pokochasz albo znienawidzisz! 
 Żeby nie było, że widzicie tylko mnie na ekranie, mądre głowy pomyślały, że warto dorzucić mi pomocników. Nie, żebym sobie z tymi łachudrami sam nie poradził, w końcu jestem właściwie nieśmiertelny. Jak to nieśmiertelny? - zapytacie. Tu się zatrzymamy, bo to ciekawa historia.


Przyznam, że kolesie od filmu namieszali trochę w mojej biografii, wzięli z niej co im się podobało, a resztę dorzucili od siebie. Nie wyszło to najgorzej, a jeśli nie znaliście mojej historii wcześniej, będziecie mieć to w dupie nie mniej niż ja ratowanie świata. Najlepsze w tym wszystkim, że spiknęli mnie z Moreną Baccarin. Wiecie, ta dupeczka z Firefly czy z Homeland. Co ona ze mną na tym ekranie nie wyprawia?! Wiecie jak świętujemy Dzień Kobiet? A zresztą,  musicie to sami zobaczyć!
Morena to fajna laska, lubię ją i w ogóle, ale mam z nią jeden problem. Jest za grzeczna! Jej postać - Vanessa to miał być mój żeński odpowiednik, ostra, wulgarna, szalona i bezkompromisowa. I niby tak jest, tyle że ona chyba nie do końca udźwignęła rolę. Jest zalotna, ale ze scenariusza wynika , że  Vanessa to naprawdę ostra suka, a ona choć usilnie się stara, ciągle wypada zbyt łagodnie.


Ale znów zszedłem z tematu, miało być o mnie. Krótko, bo po namyśle to nudne i sztampowe. Jako, że trafił swój na swego, planowaliśmy z Vanessą ślub. Los okazał się ze mnie zakpić Okazało się, że mam raka, kurwa wszystkiego. No prawie. Jedynym ratunkiem było poddanie się pojebanym eksperymentom, w jakiejś podziemnej fabryce mutantów prowadzonej przez chorego skurwiela o pedalskim imieniu Francis, który najwyraźniej się go wstydził, bo kazał nazywać się Ajaxem (jak ten płyn do naczyń). W efekcie tych wymyślnych tortur, mój organizm zyskało właściwie nieograniczoną zdolność samoregeneracji, a jedynym efektem ubocznym jest fakt, że całe ciało zdeformowało się na tyle, że wyglądam gorzej niż Tilda Swinton. Serio.

Mówiłem wcześniej, że dorzucili mi pomocników. I to nie byle jakich, bo wychowanków tego łysego gościa na wózku. Co z tego, że tylko dwoje, z czego jedna z nich to znana wcześniej chyba tylko najbardziej pryszczatym geekom małolata, o najlepszej na świecie ksywie Negasonic Teenage Warhead. Drugi to już bardziej popularny Collossus, czyli wielki mięśniak z metalu o gołębim sercu. Jego relacja ze mną rodzi chyba najzabawniejsze momenty w tym filmie. To typowy przedstawiciel tych nudziarzy zwanych superbohaterami: "To nieładnie dekapitować tego bandziora, a następnie szczać mu do szyi, nununu niegrzeczny Deadpool" Trochę mnie poniosło, ale mniej więcej na tym to się opiera. W gruncie rzeczy zabawny gość, polubiłem go na swój sposób. To też świetna okazja, żeby zrównać z ziemią kiepskie filmy z jego kolegami i cały podgatunek. Zobaczcie to!


Wepchnięto jeszcze kilka epizodycznych postaci. Jedne bardziej zabawne, jak hinduski taksówkarz i mój najgorszy kumpel Weasel. Inne mniej, jak stara, ślepa współlokatorka. Koniec końców i tak każdy przy mnie wypada blado. Na czele z tym dupkiem Francisem, do którego próbuję się dobrać przez cały film. Znajdźcie mi bardziej godnego przeciwnika w sequelu. Ok? 

Wiecie już, że to zajebisty film, ale nie powiedziałem jeszcze o jednym. Muzyka! Kojarzycie Toma Holkenborga czyli Junkie XL - tego gościa, który zrobił muzę do ostatniego "Mad Maxa"? Założę się, że jaracie się przynajmniej takim "Brothers in Arms". Skomponował też muzę specjalnie dla mnie i jest równie dobra! Zresztą posłuchajcie tego kawałka, brzmi jak przećpane "Beat It" Michaela Jacksona połączane z muzyką z "Terminatora".

Oprócz tego wrzucili kilka moich ulubionych numerów. Powiem tylko, że od teraz słuchając "Careless Whisper" będziecie już zawsze myśleć o mnie, może nawet zaczniecie się dotykać.

Dobra, starczy. I tak większość z was tego nie przeczyta, bo ilość znaków znacznie przekracza dozwolony rozmiar tweeta. Tamten, który na co dzień piszę tego bloga, coś pieprzył, żeby wystawić 7+/10
Wiedzcie, że się nie zna i dla mojego filmu nie starcza skali. 
Po prostu marsz do kin, dajcie mi zarobić na sequel! Aa i koniecznie zostańcie po napisach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...