That's how it starts. The fever, the rage,
the feeling of powerlessness that turns good men... cruel.
the feeling of powerlessness that turns good men... cruel.
Postać Mrocznego Rycerza fascynuje mnie odkąd pamiętam. Batman to chyba jedyny superbohater, którego przygody - nieważne w jakiej formie - ciągle jestem w stanie śledzić bez cienia uśmieszku politowania. Zamaskowany mściciel, detektyw, ręka sprawiedliwości, ale też bohater tragiczny, rozdarty wewnętrznie. Z jednej strony pragnący wygodnego życia bogaty playboy, z drugiej bezwzględny wojownik nie potrafiący biernie przyglądać się upadającemu światu. Heros, ale pełen ograniczeń, nie posiadający nadludzkich zdolności. Jednocześnie podziwiany i wzbudzający lęk oraz pogardzany, zepchnięty na margines społeczny.
Zaczynam tekst w ten sposób, bo Zack Snyder z Benem Affleckiem dokonali rzeczy godnej uznania. Chyba jeszcze nikt w kinie nie stworzył wizerunku Batmana, który byłby tak bliski mojemu postrzeganiu tej postaci. To największy, ale niestety jeden z niewielu plusów filmu "Batman v Superman". Jednak to wystarczyło, żebym uznał ten obraz za godny obejrzenia i wbrew miażdżącej fali krytyki mógł go z czystym sumieniem polecić.
O ile Batman jest moją ulubioną komiksową postacią, tak Superman zawsze wydawał mi się bohaterem wyjątkowo nieciekawym i jednowymiarowym. Nieskazitelny półbóg o prawie nieograniczonej mocy. Chodzący ideał bez skazy. Naiwnie ukrywający swą tożsamość za okularami i innym uczesaniem. Kiedyś może to robiło wrażenie i było bardziej wiarygodne, bo przecierało pewien szlak. Jednak dziś, kiedy mamy wysyp superbohaterów i stali się w popkulturze odpowiednikami antycznych bogów, wydawałoby się, że nie ma już miejsca dla Supermana w pierwotnej formie.
Studio Warner Brothers i Zack Snyder uważają inaczej, dlatego wzięto na warsztat te dwie ikoniczne postacie i postanowiono je ze sobą skonfrontować. Pomysł oczywiście nie jest niczym nowym. Na kartach komiksu takie starcia miały miejsce wielokrotnie. Snyder zresztą nigdy nie ukrywał swojej fascynacji komiksem, a jego wierna adaptacja genialnych "Strażników" Alana Moore'a jest jednym z moich ulubionych filmów.
Potwierdza się po raz kolejny, że temu reżyserowi najlepiej wychodzi adaptowanie cudzych dzieł. W "Batman v Superman" zdecydowanie najlepiej wypadają sceny, w których czepie garściami, lub wręcz cytuje komiksy DC z "Powrotem Mrocznego Rycerza" Franka Millera na czele. Autorskie pomysły jego scenarzystów wypadają przy tym bardzo blado, przez co film jest mocno nierówny i bardzo, ale to bardzo niespójny.
Przed seansem trzeba sobie przede wszystkim uświadomić, że to nie jest Marvel i próżno szukać pastelowych kolorów i luzackich bohaterów rzucających sucharami nawet w obliczu zagrożenia życia. Tu zło czai się za każdym rogiem, wszystko jest śmiertelnie poważne, a postacie są pełne moralnych rozterek. Jest nawet mroczniej niż w trylogii o Batmanie Christophera Nolana, chociaż w przeciwieństwie do jego filmów Snyder nie wstydzi się komiksowego rodowodu i uwypukla go gdzie tylko się da, nie udając, że robi realistyczny film sensacyjny z typami w trykotach. Problem polega na tym, że najlepiej będą bawić osoby obeznane z uniwersum DC.
Tak jak napisałem we wstępie, najlepiej w ten świat wpisuje się Batman grany przez Bena Afflecka. Bruce Wayne jest tu nadużywającym alkoholu zgorzkniałym, zrezygnowanym, zmęczonym nierówną walką o sprawiedliwość wrakiem, ciągle dręczonym przez demony przeszłości. Dawno już odwiesił maskę i pelerynę, ale kiedy dostrzega zagrożenie w Supermanie - jako nieznanej, niepewnej, obcej istocie o niewiarygodnej mocy - postanawia ponownie stać się Człowiekiem-Nietoperzem. Cały czas towarzyszy mu wierny Alfred, rewelacyjnie odegrany przez Jeremy'ego Ironsa.
Jednak Wayne nie czuje się tu obrońcą Gotham, a nawet zdaje sobie sprawę, że niewiele różni się od kryminalisty. Nie trzyma się już kurczowo swojego kodeksu moralnego. Nie jest może zwyczajnym mordercą, ale też nie obchodzi go szczególnie czy jego przeciwnicy wyjdą cało ze starcia i korzysta ze wszelkich dostępnych środków, żeby osiągnąć cel. Nie do końca wiadomo, co tak drastycznie wpłynęło na tę zmianę, ale uważni widzowie zauważą pewne poszlaki mówiące, że może to mieć związek ze śmiercią przyjaciela i ucznia - Robina z rąk jego nemezis - Jokera i zniszczeniem posiadłości Wayne'ów.
Scena, w której pierwszy raz widzimy Batmana w przebraniu to moja ulubiona w filmie. Jest kwintesencją tego, czym dla przestępców jest Człowiek-Nietoperz i dlaczego wzbudza on u nich taką grozę. Poczułem podobne emocje. Kapitalnie wyreżyserowana
Superman zaś nie jest tak dobrze napisanym bohaterem. Snyder chyba wyszedł z założenia, że wszystko, co chciał o nim powiedzieć, zawarł już w swoim poprzednim filmie "Człowiek ze Stali" Mimo że w kilku scenach (żywcem wziętych z komiksów) widać ten jego prawie boski majestat, to nie zostało to należycie wykorzystane. Ogólnie tutaj mało się odzywa i wydaje się być zajęty - bardziej niż czymkolwiek innym - ratowaniem swojej ukochanej Lois Lane (pełniącej w tym filmie wyłącznie rolę damy w opałach) z kolejnych tarapatów. Po kilku takich momentach staje to się wręcz absurdalne. W zatargi z Batmanem wchodzi jakby od niechcenia - bez wyraźnego powodu - głównie za namową Lexa Luthora.
Właściwie wszystkie działania i postawy bohaterów tego filmu są bardzo słabo umotywowane i trzeba dużo czytać między wierszami, żeby wysnuć jakieś konkretne wnioski. Inaczej scenariusz nie będzie miał dużo sensu. To chyba największa bolączka obrazu, za co najbardziej obrywa mu się od krytyków. Czasem miałem wrażenie, że oglądam odcinek ze środka sezonu jakiegoś wysokobudżetowego serialu. Wizje Bruce'a, w których Superman staje się panującym nad światem tyranem nawiązujące do gry i komiksów z serii "Injustice", cały wątek Wonder Woman i absurdalnie wklejona w środek filmu scena przedstawienia pozostałych członków przyszłej Ligi Sprawiedliwości są całkowicie oderwane od podstawowej fabuły filmu. Te wątki prowadzą donikąd. Finałowa walka pełna wizualnego przepychu też wydaje się być tu zupełnie od czapy. Chociaż trzeba przyznać, że wejście wspomnianej Wonder Woman w pełnym rynsztunku i towarzysząca temu muzyka Hansa Zimmera i Junkie XL robią spore wrażenie. Gal Gadot prezentuje się w tym stroju obłędnie i z przyjemnością patrzy się na każde ujęcie, w którym kamera eksponuje ją z pietyzmem. Mimo, że fabularnie nie ma to żadnego sensu. Cel został jednak osiągnięty, bo dzięki tym scenom wiele osób na pewno zaciera już ręce na solową produkcję z jej udziałem. Łącznie ze mną.
Ogólnie Podejrzewam, że producenci chcieli jednym filmem stworzyć uniwersum wielkości tego, na które konkurencyjny Marvel potrzebował ich co najmniej pięciu. Nie tędy droga.
Podjęte wątki urywają się, a widz nie wie o co tu tak naprawdę chodzi. Wzajemna niechęć głównych bohaterów, to nie jest problem, którego nie załatwiłyby dwie flaszki i szczera rozmowa. Ale oni nawet nie próbują rozmawiać, w ogóle nie mają za wiele wspólnych scen, a rezultat tej kluczowej jest wręcz śmieszny. Prawdziwym antagonistą jest tu Lex Luthor, którego rola sprowadza się do napuszczania na siebie Batmana i Supermana i podsycania konfliktu.
To co zrobiono w tym filmie z Lexem to koszmar . Może twórcy wyszli z założenia, że Jesse Eisenberg zupełnie nie nadaje się na postać inteligentnego, ale opanowanego szaleńca z manią wielkości. Dlatego stworzył karykaturalnego, rozhisteryzowanego gnojka, sypiącego naprzemiennie ironicznymi i wzniosłymi tekstami. Miałem wrażenie, że pierwotnie antagonistą miał być Joker, ale finalnie zdecydowano się na Luthora, tyle że zapomnieli mu zmienić charakteru. Histeryczny śmiech? Liściki napisane szminką? Podkładanie bomb? Przecież to typowe dla Jokera. Do tego nie chodzi mu o nic innego, jak tylko sianie chaosu. Nie wiem, co to za postać, ale na pewno nie Lex Luthor. Jestem w stanie wybaczyć nawet ten scenariuszowy bałagan, jednak tego nie potrafię.
Batman v Superman po części powiela błędy innego filmu Zacka Snydera - "Sucker Punch". Poszczególne sceny robią naprawdę spore wrażenie, ale razem nie tworzą spójnej całości. Potwierdza się, opinia, że Snyder jest przede wszystkim reżyserem teledysków i zdaje się nie rozumieć, że pełnometrażowy film rządzi się zupełnie innymi prawami. Takie podejście sprawdza się tylko wtedy kiedy odtwarza materiał źródłowy praktycznie 1:1, jak we wspomnianych wcześniej "Strażnikach" czy "300".
"Batman v Superman" jest fatalnie zmontowany, ale warto go obejrzeć, choćby dla tych najlepszych sekwencji i rewelacyjnej postaci Batmana. Chociaż trochę mi smutno mając świadomość, że gdyby nie próbowano upiec kilku pieczeni na jednym ogniu, mogłaby wyjść z tego rewelacja. Tak, jest tylko nieźle.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz