To nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie.
nieoficjalny plakat autorstwa Goorsky'ego
Antoni Krauze w jednym z wywiadów powiedział, że marzy mu się żeby "Smoleńsk" pomógł w zakończeniu podziału między Polakami. Jeśli taki były jego założenia, to niestety poniósł sromotną porażkę.
Co więcej, jego dzieło jedynie te podziały wzmocni, gdyż zdaje się implikować gotowe odpowiedzi zanim zostaną zadane pytania, nie zostawiając pola na jakiekolwiek refleksje. Kino propagandowe, jeśli chce osiągnąć swój cel powinno być znacznie bardziej subtelne, a przede wszystkim dobre artystycznie. W tej kwestii mam ze "Smoleńskiem" największy problem. Osobiście nie upieram się przy żadnej wersji tego, co zdarzyło się
pamiętnego 10. kwietnia, dlatego do filmu starałem się podejść
bez jakichkolwiek uprzedzeń. Nie ułatwił mi tego fatalny zwiastun, więc
nie mogłem spodziewać się niczego dobrego. Mimo to postanowiłem
przekonać się na własne oczy.
Filmy propagandowe mają się u nas całkiem dobrze, ale trzeba przyznać, że dotychczas prezentowały one wysoki poziom artystyczny i były odrobinę delikatniejsze w swoich założeniach. Krauze nie bawi się w subtelności. Od pierwszej sceny daje do zrozumienia, że przekaz jest jednostronny. Nie widzimy, co prawda od razu, co się stało z TU-154, ale słyszymy wybuchy. Pierwsze, co rzuca się w oczy to koszmarna realizacja - niczym przeciętny produkcyjniak telewizyjny. Chociaż muzyka Michała Lorenca wyróżnia się tu na plus.
Centralną postacią filmu jest Nina - dziennikarka telewizji TVM SAT (nader oczywisty odpowiednik TVN-u) prowadząca kontrolowane przez demonicznego szefa stacji śledztwo. W jej dochodzeniu pojawia się coraz więcej niepokojących niejasności. W międzyczasie dostajemy kilka scen retrospekcji z udziałem pary prezydenckiej, z dnia katastrofy oraz czasu ją poprzedzającego.
Nie wiem jak to się stało, że rolę pierwszoplanową powierzono osobie, która nie ma za grosz talentu aktorskiego. Pani Beata Fido reprezentuje poziom cykli telewizyjnych z serii "Trudne Sprawy" i "Dlaczego Ja". Nie pamiętam, kiedy widziałem tak złe aktorstwo w filmie kinowym. Zresztą większa część obsady spisała się tylko odrobinę lepiej. Na tym tle najbardziej wyróżniają się sceny z Lechem Łotockim jako prezydentem i Aldoną Struzik jako żoną generała. Im przynajmniej jestem w stanie uwierzyć. Co ciekawe, w filmie nie padają żadne konkretne nazwiska i oprócz pary prezydenckiej oraz archiwalnych nagrań z udziałem Tuska i Putina nikt nie wspomina o jakichkolwiek innych politykach. Czyżby obawa przed potencjalnymi procesami?
Po słowach reżysera, o których wspomniałem na wstępie, miałem nadzieję, że film będzie w pierwszej kolejności hołdem ku pamięci ofiar katastrofy. Nic bardziej mylnego. Główny nacisk kładzie się tu na ukazywanie manipulacji medialnych. Nawet przy takich założeniach mógł z tego powstać przyzwoity thriller polityczny. Niestety odkłamywanie rzeczywistości zostało podane z subtelnością truthseekerów z YouTube. Dziennikarskie śledztwo sprowadza się do tego, że główna bohaterka biega za anonimowymi dla widza osobami i zdaje im dziwne pytania. Oni odpowiadają, ona robi głupią minę i scena się kończy. Schemat ten powtarza się wiele razy. Zupełnie niewiarygodna jest też potencjalna przemiana postaci Fido z karierowiczki na smyczy szefa stacji, pogardzającej rozmodloną matką, do zagubionej owieczki płaczącej, że ją oszukano. To nawet nie jest pełnokrwista postać, a jedynie figura pozwalająca zebrać te wszystkie tezy do kupy.
Im bliżej finału, tym bardziej widoczna staje tworzona przez Krauzego analogia katastrofy smoleńskiej do zbrodni katyńskiej. Symboliczna scena spotkania ofiar katastrofy i zamordowanych oficerów w Katyniu o dziwo nie wydała się tak kiczowata, jak myślałem, kiedy o niej czytałem, ale nie zmienia to faktu, że zupełnie niepotrzebna. (Z czego oni wszyscy się tam cieszyli?). Po zakończeniu pomyślałem, że film powinien nazywać się Katyń 2: Smoleńsk.
Pozytywnie zaskoczyło mnie za to wykonanie sceny wybuchu na pokładzie. Chyba większość budżetu poszła właśnie na ten moment.
"Smoleńsk" to w rezultacie kompilacja - znanych teorii i matactw wokół tragedii, przebrana w kostium filmu fabularnego. Po cichu liczyłem chociaż na namiastkę tego, co Oliver Stone zrobił przy "JFK", gdzie też przecież lansował bardzo niepopularną i powszechnie wyśmiewaną teorię na temat zabójstwa Kennedy'ego, co jednak nie przeszkodziło mu zrobić dzieło pod każdym względem dopracowane. Udowadnia to tym samym, że w przypadku obrazu Krauzego, wbrew powszechnej opinii nie temat jest problemem, a głównie nieudolna realizacja.
2+/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz