niedziela, 2 października 2016

Filmweb Offline 2016 i okolice



 Dzisiejszy wpis będzie inny niż wszystkie - bardzo osobisty, trochę za długi, niedbały, chaotyczny i typowo blogowy. Jeśli, więc nie masz ochoty ze szczegółami czytać, jak spędziłem poprzedni weekend, pomiń ten tekst i wróć za kilka dni, kiedy pojawi się tu recenzja "Ostatniej Rodziny".
Z powodu braku własnej dokumentacji fotograficznej tego wydarzenia tekst ozdobią miernej jakości zdjęcia części mojej kolekcji filmów.

Tak, udało mi się dostać zaproszenie na zjazd użytkowników Filmweb Offline, tak, byłem tam po raz pierwszy i wreszcie tak, bawiłem się zajebiście.
W końcu osobiście poznałem ludzi, dla których nie jest problemem wielogodzinne rozmawianie o kinie, ale jednocześnie można w tym gronie poruszyć każdy możliwy temat. Zdecydowanie największą wartością spotkania były właśnie zawarte znajomości. Obawy czy odnajdę się w nowym towarzystwie, w którym w raczej wszyscy znają się już co najmniej kilka lat okazały się zupełnie bezpodstawne.



Jak to się wszystko zaczęło?
 PIĄTEK (23.09)
Piątkowe popołudnie. Prosto z pracy udałem się pod warszawską Kinotekę, gdzie za kilka godzin miała rozpocząć się część właściwa. Niespodziewanie podeszły tam do mnie dwie niewiasty proponując instalację w telefonie jakiejś nowej aplikacji randkowej w zamian za firmową smycz. Czy ja wyglądam na desperata? Mam jednak problemy z asertywnością wobec tak miłych dziewczyn, więc już miałem to zrobić, kiedy uratował mnie telefon od Łukasza, znanego lepiej jako Garret Reza, który właśnie dotarł w umówione miejsce. 

Chwilę później dołączyły do nas jeszcze dwie osoby. Widziałem tych ludzi pierwszy raz w życiu, a niezręczna cisza była ostatnim, co można było w tym towarzystwie usłyszeć. Szybko znaleźliśmy wspólny język, mimo że nie wiedzieli skąd pochodzi cytat na mojej koszulce - The owls are not what they seem. Okazało się, że Adrian oprócz tego, że jest fanatykiem dziwnych filmów i nałogowym  bywalcem festiwali, podobnie jak ja pasjonuje się piwem craftowym. Ozu za to, to bardzo wybredny kinoman i przesympatyczny człowiek, który wiele mógłby mnie nauczyć o dobrych filmach mających czterech widzów na świecie, wliczając w to reżysera.

Wspólnie udaliśmy się do Złotych Tarasów na obiad, gdzie przy konsumpcji kubełka kurczaków z KFC rozmawialiśmy m.in. o tym, na ile moralne jest zabijanie prawdziwych zwierząt na potrzeby filmu: Koni w "Popiołach" Wajdy i "Adrieju Rublowie" Tarkowskiego, żółwia w "Cannibal Holocaust", czy wielu innych w "Pieskim Świecie".  Idealny temat do rożważań przy pochłanianiu kolejnych skrzydełek i nóżek. Oprócz tego dowiedziałem się, że najdłuższy film na świecie, zaplanowany na rok 2020, będzie trwał 30 dni, a jego zwiastun  to ponad 7 godzin na jednym ujęciu. Krótko mówiąc, wieczór zapowiadał się wyśmienicie.


Jako, że do pierwszego seansu w Kinotece - remake'u "Siedmiu Wspaniałych" było jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy zajrzeć na jakieś dobre (oczywiście rzemieślnicze) piwo. Wybór padł na poleconą przez rozeznaną w dobrych stołecznych barach Borysę, (którą dopiero miałem poznać) skromną knajpę o intrygującej nazwie - Spiskowcy Rozkoszy, nawiązującej, (a jakże) do filmu Jana Svankmajera. Nie będę się rozwodził nad kwestią, że długo błądziliśmy w jej poszukiwaniu ("Nie idź w stronę palmy"!) Najważniejsze, że w końcu udało się tam wypić naprawdę dobre piwo ( w moim przypadku Be Like Mitch od AleBrowaru, gdyż uwielbiam pszeniczne wynalazki), a nasze zacne grono powiększyło się o dwie kolejne osoby - Piotrka i Kubę. Zastanawialiśmy się do czego naprawdę służy choker? Czy to tylko rodzaj damskiej biżuterii, czy
erotyczny gadżet do podduszania przy masturbacji w celu zintensyfikowania doznań. Zaczęliśmy wymieniać filmy z tym motywem. Mi przyszedł na myśl "Bojack Horseman", ale dla większości obecnych jedyny znany filmowy koń to "Koń Turyński". Ktoś przypomniał, że przecież David Carradine naprawdę umarł przy podobnej czynności, co jest godne nagrody Darwina. Krótko mówiąc zaczęło robić się coraz zabawniej.
Trzeba było jednak pomału ruszać w stronę Kinoteki - odebrać identyfikatory na część właściwą i w ramach imprezy obejrzeć remake "Siedmiu Wspaniałych".
Po drodze porozmawiałem z Kubą, który skojarzył mnie z sieci, o Nowych Horyzontach i facebookowej grupie oraz kanale Sfilmowani. Kuba ma 16 lat, własny kanał na Youtube i chce być reżyserem. Chciałbym w jego wieku mieć taką filmową wiedzę. Dowiedziałem się, że istnieje nawet liceum o profilu filmowym do którego uczęszcza. Kiedy miałem tyle lat, co on, mój dostęp do filmów ograniczał się do oferty okolicznej wypożyczalni VHS, mieszczącej się dwie klatki obok w piwnicy. Poczułem się staro.

Już w Kinotece dołączyły kolejne osoby; ekspertka od warszawskich knajp z dobrym alkoholem - Kamila znana jako Borysa i jej mąż Kuba. Od razu rozmowa jakbym znał ich od lat, a przecież do tej pory wypiłem tylko jedno piwo. Już w pełnym składzie (oprócz Garreta, który poszedł w tym czasie na "Ostatnią Rodzinę", bo "Siedmiu.." widział dzień wcześniej), po odebraniu wejściówek, rozsiedliśmy się w sali kinowej, gdzie rozpoczęła się część oficjalna. Krótkie przywitanie i ogłoszenie wyników głosowania na Nagrody Filmwebu, które tak naprawdę nikogo z obecnych nie interesowały. Wygrał Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów, co było raczej do przewidzenia, biorąc pod uwagę popularność komiksowych blockbusterów na portalu.


W "Siedmiu Wspaniałych" nie pokładaliśmy specjalnych nadziei. Już wersja z 1960 była, zdaniem wielu, niepotrzebnym remakiem dzieła Kurosawy, przeniesionym na zachodnie realia i tym bardziej nie widzieli  sensu w uwspółcześnieniu go. Mnie jednak film w sumie bardzo pozytywnie zaskoczył. Bałem się tego rasowego zróżnicowania składu tytułowej siódemki, ale wyszło bardzo naturalnie, a ekspozycja i chemia między bohaterami jest nawet lepsza niż w w pierwowzorze. Mogę mieć jednak zastrzeżenia do finałowej strzelaniny, która choć niezła pod względem technicznym, jest zbyt chaotyczna i za bardzo pocięta. Zabrakło też tej gorzkiej wymowy znanej z oryginału, co odebrało filmowi jakiejś głębi. Mimo to naprawdę niezły film i pewnie wybiorę się na niego jeszcze raz do kina, tylko dlatego, żeby na dużym ekranie zobaczył go mój ojciec, który westerny kocha.
6+/10

Oficjalnie kolejne atrakcje czekały na nas dopiero następnego dnia po południu. Tyle, że nie mieliśmy jeszcze najmniejszego zamiaru wracać do domu, o nie! Zebraliśmy ekipę i udaliśmy się do następnego, sprawdzonego przez naszą ekspertkę, ciekawego miejsca - Kufle i Kapsle. 16 kranów z piwem craftowym to miód na moje podniebienie. Na dodatek dostałem tam piwo, które od dawna chciałem spróbować, a nie mogłem nigdzie znaleźć - Hard Bride, też od AleBrowaru. Polecam, najsmaczniejsze 10% jakie piłem i moje pierwsze Barley Wine.

W międzyczasie rozmawialiśmy na wiele ciekawych okołofilmowych tematów, Garret wrócił rozczarowany z "Ostatniej Rodziny", bo pomylił Beksińskiego z Baczyńskim i spodziewał się innego filmu ;) (no dobra, trochę to nagiąłem, ale zabawnie brzmi, więc przyjmijmy taką wersję), Ozu dokształcał mnie z filmografii Pasoliniego oraz dowiedziałem się, że na we Włoszech wymawia się to Pazzolini, podobnie jak na Węgrzech Béla Tarr to Bila Torr. Fajnie, ale reszta świata i tak ma to w dupie i czyta jak im wygodnie.

Przelało się jeszcze trochę piwa, poznałem bliżej kilka kolejnych osób, a rozmowy stały się jeszcze  bardziej intensywne. Niestety nieubłaganie zbliżała się godzina zamknięcia lokalu i czas na powrót nocnym autobusem. Spokojnie, trzeba było oszczędzać energię na sobotę. Dwa kinowe seanse, darmowy alkohol do trzeciej nad ranem, możliwość wygrania płyty DVD i BR, filmowe kalambury i afterparty na ławce do 9.00 rano - to wszystko dopiero miało nadejść.
Pełen nadziei na lepsze jutro, ruszyłem nocnym w stronę domu. Niestety zdarzyło mi się przysnąć i w rezultacie wysiadłem bez mojej ulubionej czapki z logiem Batmana. Największa strata tego weekendu, na szczęście później sporo też zyskałem, więc bilans wyszedł na plus.

SOBOTA (23.09)

Po godzinie 14. stałem już pod Kinoteką. Za chwilę miał rozpocząć się seans "Służącej" - najnowszego filmu Chan-wook Parka. Dużo sobie obiecywałem po tym dziele, gdyż jego "Oldboy" należy do mojej ścisłej czołówki, a doszły mnie słuchy, że reżyser jest w świetnej formie. Garret ponownie wycofał się cichaczem na czas projekcji, bo też widział już ten film na Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Zastąpił go za to Krystian, który dzień wcześniej zachlał pałę z politykami  i mógł dołączyć do nas dopiero dziś.

"Służąca" okazała się zupełnie czymś innym, niż się spodziewałem. Zwiastuny i osoba twórcy sugerowały jakąś bardzo ciężką, cholernie mroczą rzecz. Tymczasem to zdecydowanie jego najlżejszy film. Uważam nawet, że jest na swój sposób bardzo zabawny. Park z kina gatunkowego zrobił tu sobie prywatny plac zabaw. Mamy klasyczny melodramat z silnymi akcentami komediowymi, bardzo mocno podszyty erotyką. Niepostrzeżenie zmienia się on w osobliwy thriller, cały czas jednak puszczając oko do widza. Wizualnie wszystko doprowadzone do perfekcji, a główne główne bohaterki są pełne uroku. Może jedynie niektóre sceny erotyczne mogłyby być bardziej subtelne. Najlepiej podsumowała ten film moja internetowa znajoma, którą pozwolę sobie zacytować. "Parkowi ciocia jak był mały czytała Dickensa i Bronte. A potem dorósł i odkrył Waleriana Borowczyka." Nic dodać nic ująć.
Ode mnie mocne 8/10

Generalnie film podobał się całej naszej ekipie, choć może nie wszyscy odebrali go aż tak entuzjastycznie. Muszę jednak ponarzekać trochę na publiczność obecną na sali. Nie dość, że niektórzy kręcili się i trzaskali drzwiami ponad 15 minut po rozpoczęciu seansu, to jeszcze z tylnych rzędów, co chwila dobiegały głupawe komentarze i nerwowy śmiech - głównie przy scenach erotycznych. Ktoś tu ewidentnie nie radził sobie z emocjami, a przecież organizatorzy ostrzegali, że projekcja przeznaczona jest dla widzów dorosłych.

Oglądanie apetycznych Koreanek udających Japonki sprawiło, że wszyscy mocno zgłodnieli. Kamila i Kuba zaprowadzili nas do Barn Burger - podobno najlepszych burgerów w mieście, a już na pewno największych. Faktycznie okazały się smaczne, soczyste i przede wszystkim sycące. Do tego jeszcze pyszne piwo (American Wheat od Doctor Brew) i jestem w niebie. Ludzie, których absolutnie nie obchodzi metoda warzenia oraz rodzaje użytych słodów i chmieli, także odnaleźli się dobrze przy sporym wyborze rodzajów piwa. Możliwe, że przy założeniu - nie ważne co, ważne żeby sponiewierało. Garret zamówił złotą Tequilę, czym wzbudził powszechne zainteresowanie. Jeszcze ciekawsza była nauka sposobu i kolejności spożywania cynamonu, trunku i pomarańczy. Rozmawialiśmy sporo o muzyce, między innymi o najbardziej znanych utworach Black Sabbath i czy Kukiz przyczynił się do spopularyzowania "Iron Mana" w naszym kraju. Robiło się coraz weselej.

Po skończonym posiłku i spożytym alkoholu, okazało się, że mamy jeszcze sporo czasu do kolejnego, wieczornego pokazu. Udaliśmy się, więc na szybkiego szota do Pijalni Wódki i Piwa. Po drodze dowiedziałem się od ośmielonego Teqiulą Garreta o jego scenariuszu do filmu inspirowanego życiem kinomanów, takich jak my.  Naprawdę mnie ten projekt zainteresował i przy pomyślałem przy okazji, że wypada w końcu zacząć pojawiać się na filmowych festiwalach. Szczególnie w towarzystwie choć części tej zacnej ekipy. Warszawski festiwal kina azjatyckiego - Pięć Smaków może być ku temu dobrą okazją.

Na miejscu, podczas gdy inni rozkoszowali się tatarem lub alkoholem, ja byłem zajęty patrzeniem w ekran garretowego telefonu i czytaniem jego scenariusza. Stylem bardzo przypomina Kevina Smitha z czasów "Sprzedawców" i to wcale nie jest zarzut, a wręcz przeciwnie. Chętnie przeczytam całość.
Przed wyjściem zdążyłem jeszcze wywołać zaskoczenie, kiedy wspomniałem, że mam ośmioletniego syna. (Cóż, widocznie nie wyglądam na rodzica), co właściwie jest zrozumiałe gdyż czuję się na nie więcej niż 20 lat.

Ostatnim pokazem filmowym imprezy był "Deepwater Horizon". Przedtem jeszcze rozdano nagrody laureatom filmwebowego konkursu krytycznofilmowego Powiększenie. Sam chciałem wziąć w nim udział, ale okazało się, że jestem za stary, bo warunkiem uczestnictwa był wiek do 30 lat. Na nic nie zdały się tłumaczenia, że mam mentalnie 20. Cóż, życie.


Sam film to po prostu tragedia! Nie jestem entuzjastą filmów katastroficznych, papierowych postaci i wybuchów w CGI, a "Deepwater Horizon" był tym wszystkim przepełniony. W ogóle się w tę historię nie zaangażowałem, mimo, że inspirowana była prawdziwymi wydarzeniami. Miałem wrażenie, że cała fabularna otoczka to pretekst, żeby pooglądać sobie jak wszystko wybucha i płonie. Ognioodporny jest tylko Mark Wahlberg i amerykańska flaga, czyli patos w najgorszym wydaniu. Sensu w tym tyle co w ostatnich "Transformersach", ale tam przynajmniej mieli roboty. Tym bardziej, bez wyrzutów sumienia uciąłem sobie półgodzinną drzemkę w połowie filmu. Kiedy się obudziłem Wahlberg dalej biegał w ogniu, czyli niewiele przegapiłem. Zupełnie nie rozumiem czemu to coś zbiera niezłe opinie. Znajomym też raczej zachwyceni nie byli, jednak znaleźli się tacy, którym się względnie podobało. Ode mnie z pełną premedytacją 2/10.

Filmy filmami, ale człowiek nie wielbłąd i pić musi. Dlatego z entuzjazmem ruszyliśmy w stronę barowej części Kinoteki. A tam darmowy alkohol w nieograniczonych ilościach. Co prawda tak bardzo rozpieściłem kubki smakowe piwem rzemieślniczym, że pospolite koncernówki nie były szczytem marzeń, ale hej darowanemu browarowi nie zagląda się w etykietę, czyż nie? Do naszego stolika zaczęły dołączać kolejne osoby i robiło się coraz weselej. Barman rozlał mi piwo przy otwieraniu, za co potem przepraszał, jak tylko mnie zobaczył. Miło z jego strony. 

Niedługo później zaczęły się konkursy z nagrodami prowadzone przez redaktorów FW. Żeby wygrać płytę należało stać blisko prowadzącego i głośno krzyczeć odpowiedź. Pierwsze pytanie było o film, który wygrał tegoroczną Nagrodę Filmwebu. Krzyknąłem na całe gardło, że Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów i wygrałem... "Ojców i Córki" z Russelem Crowe. No cóż film to film, a wygrana to wygrana. Kolejne pytania wcale nie były trudne, więc za chwilę zgarnąłem "Most Szpiegów" na Blue Rayu. Coraz bardziej mi się zaczęło mi się to podobać.
 Kolejna zabawa dotyczyła seriali. Tutaj też wygrałem dwa filmy, o których o dziwo nigdy wcześniej nie słyszałem. "Gliniarze z Brooklynu" i szwedzkie "Niebo na Ziemi". Z czego ten pierwszy to także Blue-Ray. W następnym konkursie na temat gier znowu dwie płyty moje. Niestety ponownie trafił mi się "Most Szpiegów" tym razem na DVD. Dziewczyna podająca płyty była jednak na tyle miła, że kiedy powiedziałem jej, iż ten film już dziś wygrałem, wymieniła mi go na "Hardcore Henry". Następne były "Moje Córki Krowy".  Właściwie odpowiedziałem pierwszy na więcej pytań, ale chyba uznali, że i tak mi już za dobrze. W porządku, bo i tak nigdy wcześniej tyle nie wygrałem. Ogólnie nagrody bardzo przypadły mi do gustu. Tym bardziej, że wymieniłem z Adrianem "Moje Córki Krowy" na "Wojnę Bohaterów", a "Ojcowie i Córki" z  poznaną na miejscu Karoliną na Blue Ray z "Bruno".


Od tej chwili wspomnienia stają się coraz bardziej mgliste, bo w międzyczasie znalazłem bar, gdzie serwowano wódkę. Były jakieś tańce do muzyki z laptopa, konkurs znajomości piosenek z filmów, który sobie odpuściłem. Zdążyłem jeszcze wziąć udział w kalamburach, pokazać "Pianistkę" i wygrać książkę "W życiu jak w kinie czyli filmy na kozetce u Kasi", która okazała się lepsza niż sugerował to tytuł i okładka. Po kalamburach wybiła godzina trzecia i  część oficjalna zaczęła powoli dobiegać końca, jednak my ani myśleliśmy wracać do domu. Jakimś sposobem, za pośrednictwem miłej barmanki Natalii, która na dodatek lubiła te same filmy co ja, trafiliśmy do pobliskiego baru Studio, gdzie impreza taneczna trwała w najlepsze. Do naszej ekipy dołączyła część redakcyjnego grona i jeszcze kilka innych osób. Musiało być nieźle, bo zupełnie zapomniałem, że nie umiem tańczyć i ruszyłem na parkiet. Pamiętam też, że żałowałem, że nie wziąłem żadnej torby, bo miałem problem trzymaniem pod pachą sterty nagród, co pewne osoby odebrały jako szpanowanie wygraną.

NIEDZIELA (25.09)

Ok. piątej rano bar zaczął pustoszeć, a ekipa stopniowo się wykruszać. Po zamknięciu lokalu udaliśmy się w poszukiwania mitycznej ostatniej otwartej knajpy w centrum Warszawy. Niektórzy ludzie słabej wiary stwierdzili, że to tylko mrzonki i odłączyli się od grupy. W końcu zostało tylko kilkoro  najwytrwalszych, w tym ludzie, których  dotychczas kojarzyłem z imprezy tylko z widzenia. Znalazły potwierdzenia słowa, że w młodej krwi moc jest zaprawdę silna, bo jednym z uczestników naszego afterparty po afterparty był Kuba, o którym pisałem wcześniej. Nasza przygoda prowadziła przez pizzerię, sklep monopolowy, aż w końcu trafiliśmy na ławkę pod blokiem i kontynuowaliśmy melanż w najlepsze. Zdrowy rozsądek już wcześniej kilka razy podpowiadał, że pora wracać do domu, ale szybko wybijano mi to z głowy. Ok. 7 rano byłem już blisko zrealizowania zamiarów, ale w obliczu wyboru czekania na dworcu na pociąg i powrotu na ławkę, wybrałem to pierwsze. Kolejną, tym razem skuteczną próbę powrotu podjąłem razem z Krystianem o 9. rano, kiedy zostały oprócz nas cztery osoby, w tym jeden gość, któremu organizm już odmówił  posłuszeństwa. Najmocniejsi okazali się Natalia - barmamka, Kuba i Patryk - iluzjonista amator. Chodzą pogłoski, że balowali do 16.

To był zdecydowanie jeden z najlepszych weekendów w tym roku. A ten wpis jest zdecydowanie zbyt chaotyczny i za długi. Jeśli coś  pominąłem, gdzieś nagiąłem prawdę czy o kimś zapomniałem, przepraszam. Z każdą poznaną na tej imprezie osobą zamieniłem przynajmniej kilka ciekawych zdań. Jedyne czego żałuję, to że nie zdecydowałem się, żeby choć chwilę porozmawiać z redakcją, szczególnie z Michałem Walkiewiczem, którego teksty bardzo cenię. Cóż, jest co nadrobić następnym razem. Dzięki najlepsza ekipo! Dzięki Filmweb! Oby za rok było jeszcze lepiej!

P.S.
Chcecie wiedzieć, jak to spotkanie wyglądało z perspektywy Garreta? Zajrzyjcie na jego bloga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...