"Just relax and let your mind go blank."
Dr Grace Augustine
Dr Grace Augustine

James Cameron nigdy nie należał do moich ulubionych twórców kina. Po prostu dobry rzemieślnik, a przy tym jeszcze lepszy ekonomista. Jedynie pierwszego Terminatora uznaję za film wyjątkowo udany, utrzymany w sugestywnym mrocznym klimacie. Kolejne jego dzieła coraz bardziej brnęły w stronę typowo hollywoodzkiego, taniego sentymentalizmu i efekciarstwa. Stanowczo przeceniony Titanic był zwieńczeniem stylu tego reżysera.
Pewnie dlatego wszechobecna Avataromania nie nakręciła mnie na seans, a wręcz przeciwnie. Ogromna kampania reklamowa i tytuł największego przeboju kasowego wszechczasów skutecznie odwlekały moją wizytę w kinie. Wiedziałem jednak, że jako szanujący się kinoman prędzej czy później zobaczę Avatara, po prostu cierpliwie czekałem aż medialny wrzask chociaż odrobinę ucichnie. A ucichnąć ani myśli; ponad miesiąc od premiery, a sale kinowe ciągle wypchane po brzegi. Zebrałem się w końcu i w ostatni weekend miałem przyjemność zobaczyć najnowsze dzieło Camerona na własne,(przyozdobione okularami 3D) oczy.
Mamy rok 2154. Z hibernacji budzi się Jake Sully, sparaliżowany od pasa w dół, były żołnierz marines. Po śmierci brata bliźniaka Jake przybywa na Pandorę, księżyc jednej z planet układu Alfa Centauri. Brat był naukowcem specjalizującym się w badaniu Na'vi, rdzennych mieszkańców Pandory. Ze względu na genetyczne podobieństwo Jake ma przejąć kontrolę nad sztucznie wyhodowanym Na'vi, poznać kulturę i obyczaje tubylców, jednocześnie wkradając się w ich łaski, nakłonić do przeniesienia osady. Obcy mieszkają bowiem na złożach wyjątkowo cennego dla ludzi minerału.
Brzmi nieźle prawda? Idealne zdawałoby się zaplecze do kina sci-fi na poziomie. Niestety czuję tu cholernie zmarnowany potencjał, ale o tym za chwilę.
Pandora faktycznie żyje własnym życiem. Jake, a wraz z nim widz stopniowo poznaje faunę, florę i mieszkańców tego księżyca. Przez cały seans miałem jednak nieodparte wrażenie, że gdzieś to już widziałem.
Cameron czerpał z czego tylko się dało w tworzeniu wizji swojego pięknego świata. Panteistczna religia Na'vi to nic innego jak hipoteza Gai. Podróże Jake'a w ciele swojego Avatara, to wypadkowa hinduizmu i rozwinięcie teorii OOBE. Nawet konflikt ludzi z obcymi to oczywista krytyka imperializmu i subtelna aluzja do ostatniej wojny w Iraku. Zgrabne połączenie i rozwinięcie tego wszystkiego mogłoby zrodzić coś naprawdę wielkiego, szkoda, że reżyser tylko lekko zarysował aspekty psychologiczne swojego świata i bohaterów skupiając się na typowym dla siebie sentymentalizmie i wyciskaniu łez u masowego widza.
Wszystkie postacie są, jak wycięte z szablonu: dzielny główny bohater, do końca walczący o słuszną sprawę, wojownicza, nieposkromiona księżniczka plemienia o wielkim sercu, czy do końca chciwy, zły do szpiku kości i żądny rozlewu krwi pułkownik. Panie Cameron, tacy bohaterowie sprawdzają się w disneyowskich animacjach dla dzieci, a nie w produkcji okrzykiwanej wszędzie arcydziełem. Dlaczego nie można było nadać głębi choćby postaci Jake'a, w której tkwił spory potencjał?
Nowym ciałem kieruje za pomocą umysłu, zamknięty w kapsule. Połączenie nerwowe zostaje przerwane, kiedy tylko avatar zaśnie. Dni poza kapsułą zlewają mu się w jedną całość.W takim razie, które ciało jest ciałem ze snu? Które życie jest prawdziwe?
Te kwestie aż proszą się o zwrócenie na nich większej uwagi. Nie to, że chciałbym od razu zrobić z Avatara dramat egzystencjalny, oczekiwałem po prostu rozrywki na trochę wyższym poziomie, a przede wszystkim niejednoznacznych, ludzkich postaci. Tym bardziej, zamknięcie filmu w ramy pierwszoosobowej narracji Jake'a z offu sugeruje, że nie jest to żadna kolejna space opera tworząca nowe uniwersum, tylko opowieść skoncentrowana wokół jednego bohatera, który niestety okazuje się płaski jak naleśnik.
Czas na parę słów o samej oprawie.
Napiszę krótko, w tej chwili nie ma lepiej wykonanego filmu pod względem wizualnym. Rozległa dżungla, latające góry, podniebne akrobacje na latających stworach, czy animacja twarzy Na'vi. Czegoś takiego jeszcze w kinie nie widzieliśmy. Zadbano o każdy detal taki jak, wirujące w powietrzu pyłki, czy powiewające na wietrze liście i trawa. Na dodatek chyba po raz pierwszy w filmie obraz 3d tak naturalnie współgra z całością. Nie jest to jak w większości filmów tylko bajer mający na celu zdumienie widza, ale integralny element wykonania. Z tego całego przedsięwizięcia zdecydowanie największe brawa należą się grafikom.
Świat Na'vi wygląda tak dobrze, że aż wydaje się zbyt kolorowy i plastikowy. Zdaję sobie sprawę, że to celowy zabieg, jako kontrast dla szarych i zimnych ludzkich budynków, ale owa cukierkowa stylistyka a'la World of Warcraft, nie do końca trafia w mój gust.
Muzyka Jamesa Hornera buduje odpowiedni klimat w poszczególnych scenach i wymusza na widzach odpowiednie emocje. Jednak nie wciągnęła mnie na tyle, żeby zacząć rozglądać się za soundtrackiem, a może po prostu tego typu patetyczne nuty nie są w moim typie.
Na koniec napiszę, że Avatara obejrzeć jak najbardziej warto, ale głównie dlatego, żeby przekonać się na własne oczy jakie obrazy jest w stanie wygenerować współczesne kino i nie analizując za dużo dać się porwać wizji reżysera. Najlepiej zastosować się do cytatu z początku tej recenzji.
6+/10