niedziela, 2 maja 2010

Podsumowanie miesiąca - Kwiecień 2010

Nie mam ostatnio czasu na pisanie dłuższych tekstów. Jako, że coś wypadałoby tu wrzucić, przedstawiam podsumowanie obejrzanych w kwietniu filmów wraz z oceną i krótkim komentarzem do każdego z nich.


środa, 10 marca 2010

The Hurt Locker - W pułapce wojny

 War is a drug.

Kathryn Bigelow stworzyła prosty film o grupie młodych saperów walczących w Iraku o lepsze jutro. 
Jeśli spojrzymy na tę produkcje, jak na film akcji, otrzymujemy typowy, poprawnie wyreżyserowany przeciętniak o kiepskim scenariuszu.. Jako dramat ukazujący wpływ wojny na  psychikę jednostki jest jeszcze gorzej. Od klasyków gatunku dzielą go całe late świetlne. 


O złotych ludzikach słów kilka.

Mimo, że oscarowa gala z roku na rok coraz bardziej przypomina rewię mody i ranking popularności, złote ludziki wciąż są dla wielu ludzi wyznacznikiem jakości filmu. Osobiście z czystej ciekawości, co rok zarywam niedzielne nocki i oglądam ceremonię, ale moje rozczarowanie poziomem imprezy i wygrywających filmów ciągle rośnie. W tym roku obejrzałem wszystkie obrazy nominowane w kategorii najlepszy film, a akademia zaszalała i nominowała ich aż 10, czyli co najmniej o połowę za dużo. Moim zdaniem wśród tej dziesiątki tylko 2 filmy były świetne. Reszta to zaledwie niezłe lub całkiem przeciętne pozycje. Najpierw jednak przedstawię zestawienie (tak, uwielbiam rankingi ;] ) nominowanych w głównej kategorii filmów w kolejności od najlepszego do najgorszego, następnie będą się tu pojawiały recenzje niektórych z nich. Na pierwszy ogień idzie zwycięski Hurt Locker.

1. Bękarty Wojny (reż. Quentin Tarantino) 9/10
2. A Serious Man (reż. Ethan i Joel Coen) 9/10
3. Odlot (reż. Pete Docter , Bob Peterson) 7/10
4. Dystrykt 9 (reż. Neill Blomkamp) 6/10
5. W chmurach (reż. Jason Reitman) 6/10
6. Avatar (reż James Cameron) 6/10
7. Precious (reż. Lee Daniels) 5/10
8. Hurt Locker (reż Kathryn Bigelow) 5/10
9. Była sobie dziewczyna (reż. Lone Scherfig) 4/10
10. Blind Side (reż. John Lee Hancock) 4/10

poniedziałek, 15 lutego 2010

Wim Wenders - Twelve Miles to Trona

Ten krótki metraż Wima Wendersa  z kompilacji Ten Minutes Older: The Trumpet niezmiernie przypadł mi do gustu. Ten klimat, muzyka, montaż... Świetne odzwierciedlenie porządnego tripa. Chyba muszę zainteresować się szerzej twórczością Tego pana.

niedziela, 7 lutego 2010

Avatar (2009) reż. James Cameron

"Just relax and let your mind go blank."
Dr Grace Augustine



James Cameron nigdy nie należał do moich ulubionych twórców kina. Po prostu dobry rzemieślnik, a przy tym jeszcze lepszy ekonomista. Jedynie pierwszego Terminatora uznaję za film wyjątkowo udany, utrzymany w sugestywnym mrocznym klimacie. Kolejne jego dzieła coraz bardziej brnęły w stronę typowo hollywoodzkiego, taniego sentymentalizmu i efekciarstwa. Stanowczo przeceniony Titanic był zwieńczeniem stylu tego reżysera.
Pewnie dlatego wszechobecna Avataromania nie nakręciła mnie na seans, a wręcz przeciwnie. Ogromna kampania reklamowa i tytuł największego przeboju kasowego wszechczasów skutecznie odwlekały moją wizytę w kinie. Wiedziałem jednak, że jako szanujący się kinoman prędzej czy później zobaczę Avatara, po prostu cierpliwie czekałem aż medialny wrzask chociaż odrobinę ucichnie. A ucichnąć ani myśli; ponad miesiąc od premiery, a sale kinowe ciągle wypchane po brzegi. Zebrałem się w końcu i w ostatni weekend miałem przyjemność zobaczyć najnowsze dzieło Camerona na własne,(przyozdobione okularami 3D) oczy.

Mamy rok 2154. Z hibernacji budzi się Jake Sully, sparaliżowany od pasa w dół, były żołnierz marines. Po śmierci brata bliźniaka Jake przybywa na Pandorę, księżyc jednej z planet układu Alfa Centauri. Brat był naukowcem specjalizującym się w badaniu Na'vi, rdzennych mieszkańców Pandory. Ze względu na genetyczne podobieństwo Jake ma przejąć kontrolę nad sztucznie wyhodowanym Na'vi, poznać kulturę i obyczaje tubylców, jednocześnie wkradając się w ich łaski, nakłonić do przeniesienia osady. Obcy mieszkają bowiem na złożach wyjątkowo cennego dla ludzi minerału.

Brzmi nieźle prawda? Idealne zdawałoby się zaplecze do kina sci-fi na poziomie. Niestety czuję tu cholernie zmarnowany potencjał, ale o tym za chwilę.
Pandora faktycznie żyje własnym życiem. Jake, a wraz z nim widz stopniowo poznaje faunę, florę i mieszkańców tego księżyca. Przez cały seans miałem jednak nieodparte wrażenie, że gdzieś to już widziałem.
Cameron czerpał z czego tylko się dało w tworzeniu wizji swojego pięknego świata. Panteistczna religia Na'vi to nic innego jak hipoteza Gai. Podróże Jake'a w ciele swojego Avatara, to wypadkowa hinduizmu i rozwinięcie teorii OOBE. Nawet konflikt ludzi z obcymi to oczywista krytyka imperializmu i subtelna aluzja do ostatniej wojny w Iraku. Zgrabne połączenie i rozwinięcie tego wszystkiego mogłoby zrodzić coś naprawdę wielkiego, szkoda, że reżyser tylko lekko zarysował aspekty psychologiczne swojego świata i bohaterów skupiając się na typowym dla siebie sentymentalizmie i wyciskaniu łez u masowego widza.

Wszystkie postacie są, jak wycięte z szablonu: dzielny główny bohater, do końca walczący o słuszną sprawę, wojownicza, nieposkromiona księżniczka plemienia o wielkim sercu, czy do końca chciwy, zły do szpiku kości i żądny rozlewu krwi pułkownik. Panie Cameron, tacy bohaterowie sprawdzają się w disneyowskich animacjach dla dzieci, a nie w produkcji okrzykiwanej wszędzie arcydziełem. Dlaczego nie można było nadać głębi choćby postaci Jake'a, w której tkwił spory potencjał?
Nowym ciałem kieruje za pomocą umysłu, zamknięty w kapsule. Połączenie nerwowe zostaje przerwane, kiedy tylko avatar zaśnie. Dni poza kapsułą zlewają mu się w jedną całość.W takim razie, które ciało jest ciałem ze snu? Które życie jest prawdziwe?
Te kwestie aż proszą się o zwrócenie na nich większej uwagi. Nie to, że chciałbym od razu zrobić z Avatara dramat egzystencjalny, oczekiwałem po prostu rozrywki na trochę wyższym poziomie, a przede wszystkim niejednoznacznych, ludzkich postaci. Tym bardziej, zamknięcie filmu w ramy pierwszoosobowej narracji Jake'a z offu sugeruje, że nie jest to żadna kolejna space opera tworząca nowe uniwersum, tylko opowieść skoncentrowana wokół jednego bohatera, który niestety okazuje się płaski jak naleśnik.

Czas na parę słów o samej oprawie.
Napiszę krótko, w tej chwili nie ma lepiej wykonanego filmu pod względem wizualnym. Rozległa dżungla, latające góry, podniebne akrobacje na latających stworach, czy animacja twarzy Na'vi. Czegoś takiego jeszcze w kinie nie widzieliśmy. Zadbano o każdy detal taki jak, wirujące w powietrzu pyłki, czy powiewające na wietrze liście i trawa. Na dodatek chyba po raz pierwszy w filmie obraz 3d tak naturalnie współgra z całością. Nie jest to jak w większości filmów tylko bajer mający na celu zdumienie widza, ale integralny element wykonania. Z tego całego przedsięwizięcia zdecydowanie największe brawa należą się grafikom.
Świat Na'vi wygląda tak dobrze, że aż wydaje się zbyt kolorowy i plastikowy. Zdaję sobie sprawę, że to celowy zabieg, jako kontrast dla szarych i zimnych ludzkich budynków, ale owa cukierkowa stylistyka a'la World of Warcraft, nie do końca trafia w mój gust.
Muzyka Jamesa Hornera buduje odpowiedni klimat w poszczególnych scenach i wymusza na widzach odpowiednie emocje. Jednak nie wciągnęła mnie na tyle, żeby zacząć rozglądać się za soundtrackiem, a może po prostu tego typu patetyczne nuty nie są w moim typie.

Na koniec napiszę, że Avatara obejrzeć jak najbardziej warto, ale głównie dlatego, żeby przekonać się na własne oczy jakie obrazy jest w stanie wygenerować współczesne kino i nie analizując za dużo dać się porwać wizji reżysera. Najlepiej zastosować się do cytatu z początku tej recenzji.

6+/10

czwartek, 21 stycznia 2010

Co w polskim kinie piszczy cz.I - Konecki, Saramonowicz.

Ostatnio modne stało się ciągłe narzekanie na kondycję polskiego kina. Przy właściwie każdej premierze rodzimego obrazu sypią się głosy ostrej krytyki. Że wtórne, że głupie, że nudne , że na zachodzie robią to lepiej... Czy faktycznie jest aż tak źle? Przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.
Jeśli patrzeć przez pryzmat komedii (głównie romantycznych) ze stałą "gwiazdorską" obsadą, tańczącą, śpiewającą i szczerzącą się do nas z plakatów z obowiązkowym, białym tłem, to faktycznie można poważnie zwątpić w nasze kino współczesne. Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce, ale gdy widzę kolejny, wykonany zupełnie bez pomysłu plakat, od razu nasuwa mi się myśl, że dystrybutor ma widzów za idiotów, sądząc, że coś takiego pomoże mu wypromować film. Wystarczy spojrzeć na te "perełki":




Powiedzcie sobie szczerze. Czy te graficzne potworki zachęcają do obejrzenia danego filmu? Nie sądzę. Może przez to białe tło, dystrybutor oszczędza na drukarni? Trudno powiedzieć, ale pewnym jest, że na grafikach oszczędzają na pewno. Układ graficzny, hasła promocyjne, zawsze porównujące do czegoś, jakby widz bał się nowości, wszystko to aż krzyczy, że grupą docelową mają być ćwierćinteligenci. Pomyśleć, że w latach 70 słynęliśmy na świecie z rewelacyjnych, nowatorskich plakatów.

Słabe plakaty, to jednak tylko czubek góry lodowej, z którą zmaga się polska kinematografia w ostatnich latach. Najgorsze jest to, że nieźle zapowiadający się twórcy coraz częściej podążają za zapachem banknotów niczym szczur Rokfor z "Brygady RR" za serem.

Weźmy pod lupę duet:
Tomasz Konecki, Andrzej Saramonowicz.

Panowie zadebiutowali w 2000 roku filmem "Pół serio". Dużo odwołań do klasyki kina i dobre, naturalne dialogi. Bez sponsorów, placementów reklamowych i "wielkich" gwiazd udowodnili, że w Polsce nawet z małym budżetem można nakręcić lekką, ale inteligentną komedię.

Potwierdzili to kolejnym filmem - Ciało.
Zaprezentowali tam odważny jak nasze kino czarny humor, z echem brytyjskiego absurdu, a momentami lekko inspirowany Tarantino.
Wtedy pomyślałem, że więcej takich twórców, a polskie komedie znowu będą śmieszyć trochę bardziej wymagających widzów.

W 2002 scenarzysta Saramonowicz postanowił zawojować także deski teatru i napisał sztukę Testosteron, swoje przełomowe dzieło. Testosteron to błyskotliwa komedia o współczesnych mężczyznach. Nieudany ślub jednego z nich, jest pretekstem do analizy męskiej natury. Związki z kobietami relacjonowane przez bohaterów ukazują barwny obraz samczego świata. Sztuka Saramonowicza jest rewelacyjnie napisana, Obsceniczne żarty nie rażą, wpasowując się w konwencję całości. Całość skrzy od językowych dowcipów i nieustannie zaskakuje zwrotami akcji. Teatralny Testosteron osiągnął spory (jak na sztukę teatralną) sukces komercyjny, został doceniony przez zarówno przez krytyków (nagroda dla najlepszej komedii teatralnej roku na Festiwalu Talia w Tarnowie w 2003) jak i publiczność (w pierwszym sezonie zagrano go ponad sto razy dla 30 tysięcy widzów).
Pewnie dlatego Saramonowicz wpadł na iście szatański pomysł sprzedania tego pomysłu szerszej publiczności. Odświeżył znajomość z, reżyserem Koneckim, czego rezultatem była filmowa wersja Testosteronu. Idea pozostała niezmieniona; siedmiu facetów w oparach alkoholu dyskutuje na temat kobiet. Zmieniło się jednak opakowanie. Z plakatu promocyjnego z białym tłem [sic!]  patrzą na nas aktorzy przez wszystkich znani i kochani. Szyc, Adamczyk, młody Stuhr, Karolak - Już sama obsada gwarantuje sukces. Dorzućmy jeszcze do tego epizod z Kubą Wojewódzkim i tłumy walą do kin drzwiami i oknami.
Żebyście mnie źle nie zrozumieli, film mi się naprawdę podobał, co więcej uważam go za jedną z najlepszych polskich komedii po roku 2000. Twórcom udało się znaleźć złoty środek na sukces komercyjny, zachowując przy tym wszystkie cechy dobrego kina. Tylko, że to kwestia bardzo kłopotliwa, bo Testosteron okazał się jednocześnie pierwszym gwoździem do trumny tych panów.
Spektakularny sukces natchnął ich do tragicznego w skutkach pomysłu nakręcenia podobnego do poprzedniego filmu, tyle ż perspektywy kobiet. Saramonowiczowi pomogła przy scenariuszu żona, Konecki, znów stanął za kamerą i tak na początku roku 2008 wspólnie popełnili Lejdis. Promowali go jako "damska odpowiedź na Testosteron", co okazało się pustym hasłem bo film właściwie w niczym poprzedniego nie przypominał. Testosteron swoja minimalizacją formy od razu przywodził na myśl ekranizację sztuki teatralnej, w Lejdis tego nie uświadczymy. Film jest płytki niczym główne bohaterki. Najczęstszym zwrotem, jakim w tym filmie posługują się kobiety wobec mężczyzn jest soczyste "spierdalaj", także dobrych dialogów jest tu jak na lekarstwo, a większość żartów śmieszy co najwyżej mało wybrednych gimnazjalistów. Do tego nachalny product placement na każdym kroku, przez co film wyglądał na dwugodzinną reklamę.
Widać od razu, że zadziałała żądza pieniądza i chęć zdobycia rzeszy masowej publiczności.
Ich ostatniego filmu "Idealny facet dla mojej dziewczyny" nawet nie obejrzałem. Wystarczyło mi, że zobaczyłem plakat i słyszałem kilka opinii, że jest jeszcze gorszy (!) od Lejdis.
Żeby jednak nie zakończyć tego tekstu tak pesymistycznie napiszę, że w zeszłym roku polskie kino (niekoniecznie komediowe) przeżyło prawdziwy renesans, co będę starał się udowodnić przy innej okazji.

środa, 20 stycznia 2010

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Zamysł tego bloga był ambitny. Miało być mnóstwo recenzji, częste aktualizacje i cuda na kiju. Tymczasem jak zwykle rzeczywistość szybko sprowadziła mnie na ziemię. Kilka tekstów na krzyż i brak nowego wpisu od przeszło 3 miesięcy. Doszło już nawet do tego, że po prostu zapomniałem o istnieniu tego miejsca.
Tak... słomiany zapał to zdecydowanie jedna z moich największych wad. Na taki stan rzeczy złożyło się kilka czynników. Oprócz zwykłego lenistwa doszedł napięty harmonogramu zajęć i mała liczba zapadających w pamięć filmów, obejrzanych przeze mnie w ostatnim czasie.
Mówią, że tonący brzydkiej się chwyta (;]), dlatego, postanowiłem zmienić nieco konwencję tego miejsca.
Pożegnajmy krótki i niezbyt obfity w treść żywot Celuloidowego świata, a powitajmy PiQlturę, czyli blog ogólnokulturowy. Filmy, literatura, muzyka, gry, komiksy, wydarzenia...co tylko na klawiaturę się nawinie. Pole do popisu większe, przez co może łatwiej o częstsze aktualizacje.
Do rychłego (mam nadzieje) przeczytania.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...