czwartek, 10 grudnia 2015
Listy do M. 2 (2015) reż. Marcin Dejczer
Postanowiłem wybrać się z żoną do kina na najbardziej kasowy, polski blockbuster ostatnich lat i na własne oczy przekonać się, czy ten masowo promowany przez mainstream twór da się oglądać bez uszczerbku na zdrowiu.
Pamiętałem, że pierwsza część choć bazowała na schemacie brytyjskiego "Love Actually", okazała się zaskakująco dobra, jak na rodzimy romcom, których poziom zazwyczaj puka w dno od spodu. Oczywiście twórcy na nowo koła nie wymyślili. Film bazował na schematach typowych dla gatunku, ale miał przy tym prawdziwie lekki i ciepły, świąteczny klimat oraz w miarę sympatycznych bohaterów. To wystarczyło, żebym wtedy wyszedł z kina bez poczucia żenady.
Niestety nie tym razem. Między innymi dlatego, że producenci zmienili reżysera z Mitji Okorna - twórcy całkiem niezłego, jak na polskie warunki pierwszego sezonu serialu "39 i pół", na Marcina Dejczera - gościa znanego chyba głównie z reżyserii niektórych odcinków takich hiciorów jak "M jak miłość", czy "Na dobre i na złe". To tłumaczy dlaczego "Listy do M. 2" tak bardzo trącą ckliwą telenowelą. Zamiast zaserwować po raz kolejny, lekką, sympatyczną, sezonową komedię, skupiają się banalnych romansach i osobistych dramatach wyjątkowo egoistycznych bohaterów, co ma chyba sprawić, że widz zacznie im współczuć i poczuje do nich sympatię.
Elementów komediowych dostarcza głównie Karolak, ponownie w roli złego mikołaja, tym razem starającego zbudować relacje z czteroletnim synem. (Będę posługiwał się nazwiskami aktorów, bo imiona bohaterów nie zapadły mi w pamięć). Chociaż z punktu widzenia scenariusza nie ma to wiele sensu, to te sceny ogląda się najlepiej z całego filmu. Fajna relacja Karolak - syn ma coś z ciepłego klimatu poprzedniej odsłony, chociaż i ten wątek został trochę zepsuty przez pewne nadużycia. Np. niby zabawna scena w której Karolak, w stroju św Mikołaja wchodzi przez balkon do domu przestraszonego chłopca, każe mu śpiewać kolędę i wyłudza od niego ostatnie 30 zł. Do tego ile razy może bawić ciągle powtarzany zwrot "psia dupa"?
Oprócz znanych z poprzedniej części postaci, dochodzą nowi bohaterowie i ich problemy. Są to dramat rodziny Kożuchowskiej i zupełnie zbędny, najbardziej mdły i tandetny z całego filmu motyw trójkąta miłosnego Zakościelny, Żmuda-Trzebiatowska, Lamparska.
Ten pierwszy wątek to tani wyciskacz łez ze zbuntowanym nastolatkiem i jego młodszym bratem z miną permanentnie wystraszonego psa. Dodatkowo cała dramaturgia wali się tu w kulminacyjnym momencie, gdzie rodzinna tragedia jest przeplatana ze scenami innego motywu, w teorii śmieszkowatych problemów Stuhra z oświadczynami i ratowania sytuacji przez jego nieznośnie przemądrzałego syna. Jednoczesne zestawienie tych historii w finale pasuje jak pięść do oka.
Sceny z Zakościelnym jak już wspomniałem są zupełnie zbędne, dlatego, że sięgają do całkowicie ogranych klisz gatunku komedii romantycznej, no i są po prostu fatalnie zagrane przez całą trójkę. Zresztą jak można polubić i kibicować bohaterowi, który zostawia przyszłą żonę w Wigilię, tylko dlatego, że przypadkowo spotkał w centrum handlowym, swoją dawną, przelotną miłostkę?
Mamy też historię kobiety (Wagner) śmiertelnie chorej na nie-wiadomo-co, nie mającej ochoty poddać się kosztownej operacji, na którą z wysiłkiem uzbierała jej małoletnia, adoptowana córka. Dodam, że operacja jest dla tej pani jedyną szansą na przeżycie. Kolejna (która to już?) sympatyczna egoistka w tym filmie.
Ostatni chyba już wątek to perypetie rozwiedzionego małżeństwa Agnieszki Dygant i Piotra Adamczyka, którzy dalej drą ze sobą koty i ma to być chyba śmieszne. Cóż, nie jest.
To może chociaż najmłodsze pokolenie daje radę? Przecież podobały Wam się poprzednio motywy z uroczymi, elokwentnymi dzieciakami? Niestety tutaj też przesadzono. Tym razem macie ich aż czworo, z czego tylko sceny z tym najmłodszym (syn Karolaka) da się oglądać. Reszta stała się albo zupełnie nijaka (córka Agnieszki Wagner), albo przesadzona i wprowadzona tylko żeby wyciskać łzy (młodszy syn Kożuchowskiej) albo przemądrzała w ten najbardziej irytujący sposób (syn Stuhra). Wygląda na to, że im dziecko starsze, tym bardziej wkurzające.
Pozostają jeszcze kwestie audiowizualne. Warszawa po raz drugi wygląda jak prawdziwa, europejska metropolia (chociaż widoczna w jednej scenie Ostrołęka, wg twórców nadal tkwi w głębokim PRL-u). Oczywiście stolica pełna jest bannerów reklamowych i product placementu, jak na nowoczesne miasto przystało. Zdjęcia są ogólnie ładne i spory budżet filmu od razu rzuca się w oczy. Muzyka chyba gorsza niż poprzednio, chociaż możliwe, że to te utwory całkowicie mi się osłuchały, bo zamęczają mnie nimi w radiu od czasu premiery.
Ogólnie nawet jeśli lubicie pierwszą część, darujcie sobie tym razem kino, a jeśli chcecie poczuć nastrój Świąt Bożego Narodzenia na ekranie, to obejrzyjcie ponownie "Love Actually", czy poprzednie "Listy.." Właściwie nawet kolejny seans "Kevina samego w domu" będzie lepszym rozwiązaniem.
3/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz