"Gość w dom, Bóg w dom"?
Zaczynam od filmu, który nie był blockbusterem, ani zdobywcą nagród, a został trochę niesłusznie moim zdaniem przemilczany. Mowa o "The Guest" Adama Wingarda. Nazwisko niezbyt rozpoznawalne, (osobiście zetknąłem się z jego twórczością po raz pierwszy) ale jeśli facet będzie się rozwijał w tym kierunku ma szanse w przyszłości być wymieniany jednym tchem obok takiego Roberta Rodrigueza. Nie bez powodu przywołałem tutaj autora "Desperado". "Gość" jest filmem jakiego spodziewałbym się właśnie po Robercie, który od czasu "Planet Terror" zawodzi ostatnio coraz częściej. Film Wingarda wypełniony jest pastiszem, kliszami i campową stylistyką, do tego wyraźnie koresponduje z thrillerami rodem z lat 80. ubiegłego wieku.
Kilka dni przed Halloween żołnierz David (rewelacyjny Dan Stevens) niespodziewanie odwiedza rodzinę swojego poległego na służbie przyjaciela. Jest pomocny, szarmancki i czarujący. Szybko zdobywa zaufanie poszczególnych domowników, jednak czuć, że coś wisi w powietrzu i sielanka niedługo się skończy.
Od samego początku reżyser rewelacyjnie operuje napięciem i chociaż stylistycznie nie kryje odwołań do klasycznych filmów gatunku i co chwila puszcza do nas oko, z miejsca wciągamy się w opowiadaną historię. Duża w tym zasługa ogromnego magnetyzmu postaci granej przez Stevensa. On nie tylko momentalnie zaskarbia sobie sympatię innych bohaterów, ale także i oglądającego. Przystojny, małomówny, trochę wycofany i cholernie charyzmatyczny. Pocieszy matkę w żałobie, wypije z ojcem piwo, rozwiąże problemy w szkole syna i przypilnuje córkę na imprezie. Rycerz w lśniącej zbroi, ale czy na pewno? Mimo, że da się odczuć, że skrywa jakąś tajemnicę, od początku mu kibicujemy i mimo kilku zwrotów akcji, zostaje tak chyba już do końca seansu.
Największą jednak rolę w budowaniu retro atmosfery gra tutaj muzyka. Synth popowe dźwięki to w tym przypadku strzał w dziesiątkę. Nie przesadzę jak napiszę, że soundtrack (który podczas pisania tego tekstu gości w moich słuchawkach) to jeden z głównych elementów składający się na atrakcyjność filmu. Przywodzi na myśl (też świetną) muzykę z gry Hotline Miami. Klasyczne synthwave'owe i electropopowe utwory przeplatają się tu ze współczesnymi tego typu aranżacjami, do tego idealnie dobrane do każdej sceny. Efekt jest niesamowity. Nasuwa się skojarzenie z "Drive", gdzie podobna stylistycznie muzyka także budowała nastrój.
Zresztą to nie jedyne podobieństwo z filmem N. Refna. Stevens aparycją i charyzmą bardzo przypomina Ryana Goslinga w roli Kierowcy. Do tego fascynacja latami 80. i potraktowanie tematu z przymrużeniem oka. Tyle, że o ile u Refna ten dystans jest ledwie zarysowany i jego obraz stawia akcent na poetykę i nieco liryczne ujęcie samej opowieści, tak Wingard zapewnia prawdziwie postmodernistyczną jazdę bez trzymanki.
Oprócz hołdowania thrillerom, wraz z rozwojem akcji zapuszcza się w rejony czarnej komedii, obyczajówki dla nastolatków, czystej sensacji i w końcu typowego slashera. Z gracją żongluje gatunkami i przemyca mnóstwo bezpretensjonalnego kiczu, a zakończenie to już rozkoszny kamp. To nie jest obraz ambitny ani głęboki i ani przez moment nie stara się taki być. To po prostu świetna zabawa kinem, jakiej mi od dawna brakowało.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz